Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawołać, lecz uścisk sparaliżował dźwięki, a słuchawka upadła na podłogę.
Tolek, z szeroko rozwartemi z przerażenia oczami, porwał się ze swego miejsca.
— Nie.. ja... nie pozwolę! — jął bełkotać. — Co wy robicie? Nie pozwolę... Kim jest ten drab?
Widać było, że zaskoczyła go całkowicie ta scena i lęka się morderstwa. Wykonał nawet jakiś niepewny ruch, niby pragnąc pospieszyć z ratunkiem Helmanowej, lecz w tej chwili mocna dłoń dziewczyny wpiła się w jego ramię.
— Ty durniu, się nie wtrącaj!
I tak byłoby zapóźno i zapewne, nie wydarłby właścicielki „Helwiry“ z rąk olbrzymiego draba. Ta czas jakiś szarpała się bezskutecznie, walcząc rozpaczliwie o życie. Jej paznokcie próżno orały i krwawiły ręce, które coraz mocniej zacisnęły się dokoła szyi, piersi, daremny czyniły wysiłek, aby wyrzucić z siebie wezwanie o pomoc. Piegowaty drab, pochylony trochę nad ofiarą, wykrzywiwszy się iście szatańsko, wciąż wzmacniał swój uścisk.
Wreszcie, potężny wstrząs zachwiał ciałem Helmanowej. Oczy zaszły bielmem, a przez gardło przedarł się chrapliwy dźwięk. Załamała się raptem i runęła na podłogę.
— Skończone? — spokojnie zagadnęła dziewczyna, spozierając na posiniałą twarz leżącej.
— Nie zipie! — z dumą przytwierdził drab. — U mnie robota idzie „w tri miga...“
W rzeczy samej, właścicielka „Helwiry“ była już tylko sztywniejącym trupem.