Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z gniewu i wstydu kipiało wewnątrz wszystko. Jakże chętnie spoliczkowałaby tego czerwonego draba, ale wnet przypomniały się jej rady dziewczyny. Udać chorą — jedyne zbawienie! Inaczej... Oni żartować nie lubią... To też z powrotem, przymknęła oczy i opadła na poduszki, jęcząc cicho.
— Nic... nic... panienko! — powtórzyła Jengutowa, chcąc ją uspokoić. — To my... tak... Chcieliśmy zobaczyć... Panienka, niezdrowa... Ten pan, doktór..
Hanka nie odparła ani słówka, jęcząc tylko dalej.
— Ano, zasnęła! — oświadczył sentencjonalnie rudy apasz. — I dziś nic z niej nie będzie! Ale, fajna dziewucha? — dodał w stronę przybysza o czerwonej twarzy, niby go zachęcając, lub zapytując o zdanie.
— Wcale, niezła! — przytwierdził tamten. — Szkoda, że chora...
Megera uznała za wskazane udzielić wyjaśnienia.
— Z dobrej to rodziny! — rzekła, wskazując na Hankę. — Delikatna!... Wczoraj przeziębiła się na moście... Zajdzie pan jutro wieczorkiem... i będzie zadowolony.
Mężczyzna zastanawiał się chwilę.
— Jutro... jutro... — mruknął. — Jutro? Nie mogę... Ale podoba mi się ta nowa wasza zdobycz... To panienka z lepszego domu, przez nędzę wyrzucona na bruk... Przyjdę pojutrze i proszę, by do tego czasu, nikt mi jej palcem nie tknął!... Zresztą, jutro może być jeszcze osłabiona... Więc, pojutrze, wieczór... zrozumiano...
— To się wi! — odpowiedział przez zęby drab. Tylko...