Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szykanował go umyślnie i czepiał się byle drobiazgów, że zwróciło to aż powszechną uwagę.
Czemuż podobna zmiana postępowania? Okoński bladł tylko, zaciskał zęby i nic nie rozumiał. Gdzież podziały się przyjacielskie poklepywania po ramieniu, zręcznie rzucane półsłówka, obiecujące świetną przyszłość. Horwitz odzywał się opryskliwie, unikał jego wzroku, nie podawał ręki.
Pan Ignacy mocno zaniepokojony tem wszystkiem, postanowił uczynić głęboki wywiad u żony, mogącej rzucić na tę zmianę nieco światła. To też, już przy zupie, zagadnął znienacka.
— Czy nie widziałaś Horwitza?
Drgnęła, zbladła i odparła niepewnie:
— Dlaczego się pytasz?
— Interesuje mnie to z pewnych względów?
Lenka czuła coraz większy niepokój.
— Jakich?
— Bo... widzisz — Okoński jął bąkać — Zachował się tak względem mnie w biurze... Pracuję dwadzieścia lat, nigdy nic podobnego mi się nie przytrafiło... Krzyczał, niczem na smarkacza... Myślałem, że może chory, lub wyjątkowo zdenerwowany...
Pojęła.
— Nie widziałam dyrektora! — odrzekła — I nie wiem, co to znaczy... Był niegrzeczny?
— Bardzo...
Zaległa cisza. Okoński zawzięcie obracał łyżką w talerzu wodnistego rosołu, poczem, starając się mówić możliwie obojętnie, rzucił:
— A... czy... go nie zobaczysz?
Udała że nie rozumie.