Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy Lund opuścił jego gabinet, niecierpliwie przeszedł się parokrotnie po pokoju.
Zdenerwowały go już nie tyle słowa Lunda, bo przywykł do tych ostrzeżeń, wywołanych rzekomą ży czliwością dla niego, a które w gruncie poczytywał za zwykłą złośliwość ludzką, co brak wiadomości od Marlicza. Spodziewał się, że dzisiaj rano powróci, a jego jeszcze nie było. Toć odebranie papierów od Drangla i wypłacenie za to odpowiedniej sumy nie przedstawiało skomplikowanej sprawy. Ale, cóż zawie rają te papiery o których treści Drangiel wspominał tylko ogólnikowo. Kuzunow pragnął je mieć jaknajprędzej, a jednocześnie obawiał się tej chwili, gdy ostatecznie znajdą się w jego rękach. Lecz, czemuż Marlicz nie wraca?
Raptem rozległo się pukanie do drzwi.
— A, pan... — mało nie zawołał radośnie, ujrza wszy przed sobą Marlicza.
— Panie dyrektorze — ten począł tłumaczyć, zna lazłszy się w gabinecie — zaszły takie okoliczności, że nie mogłem wyjechać rannym pociągiem (okolicznością tą była wizyta w numerze Tamary) i powróciłem dopiero przed chwilą. Szukałem nawet pana dy rektora w domu, ale powiedziano mi, że znajduje się w banku.
— Papiery pan ma?
— Niestety...
Niezadowolenie zarysowało się na twarzy Kuzuno wa.
— Proszę mówić prędzej. Co zaszło?
— Ten pan Drangiel — począł recytować, ułożoną z Tamarą relację swych przygód w Wilnie — wogóle nie posiadał papierów i chciał tylko wyłudzić