Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wtrąca się pani do nieswoich rzeczy.
— Wiem, co robię.
Niawiadomo jak skończyłaby się ta cała scena, i czy Marlicz wyrwawszy swoją rękę nie spełniłby swoich poprzednich zamiarów gdyby wtym z wewnątrz pokoju nie rozległ się głos Kuzunowa.
— Cóż to za szepty pod oknem. Czyżby ktoś za kradał się do nas!
— Uciekajmy! — mocno szarpnęła Marlicza. —
Pod wpływem jej energicznego ruchu, zeskoczył z muru i wślad za nią przesadził spowrotem sztache ty. Dopiero gdy znaleźli się na ulicy, ukryci w mroku przed wzrokiem Kuzunowa, który w międzyczasie znalazł się przy oknie, zapytał z gniewem:
— Czemu mi pani przeszkodziła?
— Podziękuje mi pan, skoro ochłonie.
— Czyżby? — syknął z ironią, wciąż trzymając browning w ręku. — Więc powiem pani szczerze... Nie mam celu w życiu... Jeśli pani ją ocaliła, to ja skończę ze sobą...
Podniósł broń do czoła.
— Panie Jerzy! — wykrzyknęła prawie z płaczem. — Co pan robi? Jurku...
Uczepiła się jego ręki i poczęła się z nim szar pać, usiłując mu wyrwać broń z ręki.
— Bum! — wtem huknął wystrzał.
— Ach! — jęknęła cicho i usunęła się na chodnik.
To browning sam wypalił w czasie szarpaniny, trafiając nieszczęsną Stellę prosto w piersi.
Teraz dopiero oprzytomniał.
— Co uczyniłem?! — zawołał z rozpaczą, nachy lając się nad leżącą, dokoła której poczęła się tworzyć kałuża krwi.
Tymczasem, dokoła rozległy się niespokojne gło