Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szparę w sztorze...
Lecz jeszcze nie podnosił broni. Słuchał.
— Najdroższa! — powtórzył bankier — Naprawdę mnie kochasz?
— Możesz w to wątpić? — odparła z najczarowniejszym ze swoich uśmiechów.
— Podła! — mało nie ryknął Marlicz głośno.
Tymczasem Kuzunow przycisnął ją do siebie.
— Całkowicie zapomniałaś o nim? Bo z tamtymi łączyły cię interesy tylko. O nich nie jestem zazdrosny.
— O kim mówisz, — skrzywiła się wzgardliwie. — O Marliczu?
Skinął głową.
— O tym durniu! — syknęła ironicznie — Też masz o kim wspominać!
— Przecież uciekłaś z nim zagranicę!
— Gdyż zerwałeś ze mną i nie miałam innego wyboru. Zresztą chciałam cię podrażnić. Ale masz najlepszy dowód, że porzuciłam go na pierwsze twoje skinienie...
— Maro złota...
— Proszę cię bardzo, żebyś nigdy nie wymieniał jego nazwiska Działa mi to na nerwy. Marlicz, to głupi smarkacz, pajac bez charakteru, a nie mężczyzna. Po stokroć wolę ciebie. Wstydzę się wprost, iż choć przez krótki czas musiałam udawać żonę tego błazna.
Słowa te tak szczerze wyrwały się Tamarze i tyle w nich zadźwięczało pogardy do osoby niedawnego kochanka, że Kuzunow nie mógł wątpić.
— Skarbie mój! — zawołał radośnie — Nigdy już nie będzie między nami wzmianki o Marliczu.