Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzebniejsze informacje. W dalszym ciągu nic nie dał znać po sobie.
— Ach, tak! — mruknął.
— Cóż? — zapytała ucieszona jego pozorną obojętnością — Nie sprawia to na panu wrażenia?
— Najmniejszego! — udawał, że przegląda z zajęciem buchalteryjną książkę.
— Brawo! — wykrzyknęła — Więc jest pan wyleczony! A ja wahałam się, czy mam to powtórzyć panu.
— Niesłusznie! — wzruszył ramionami — Cóż mnie obecnie może obchodzić pani Tamara i pan Kuzunow. Ci ludzie dla mnie umarli...
Radosny uśmiech opromienił twarzyczkę Stelli i przestała mówić o Tamarze.
Tylko później ździwiła się nieco. Mianowicie, gdy skończyły się biurowe zajęcia i już miał udać się do domu, zaproponowała mu zwykłą wieczorną przechadzkę. Na to otrzymała nieoczekiwaną odpowiedź:
— Musi pani mi wybaczyć! — rzekł — Ale czuję się dziś fatalnie i nie pójdę na spacer.
— Co za nagła niedyspozycja? — niezadowolenie odbiło się w jej głosie.
— Mam migrenę...
— Tak raptem?
— Nie, dokucza mi od rana!
— Czyżby ją wywołała wiadomość o przyjeździe pani Tamary? — rzuciła złośliwie.
Odwrócił głowę, aby ukryć czerwień, zalewającą jego policzki.
— Och! — zdobył się na drwiący ton. Jest pani niepoprawna! Wciąż powraca do tego samego tematu.