Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czyni pani — zawołał — jakieś aluzje do mego prywatnego życia...
— Najmniejszych! — ironiczny uśmiech znów przemknął po jej twarzy.
— Proszę nie udawać! Przede wszystkim, kim jest pani i skąd te informacje?
— Kim jestem? Powtarzam, musi to pozostać ta jemnicą. A informacji mogłabym udzielić więcej...
— Doprawdy?
— Że nie warto przejmować się przykrościami, które w gruncie nimi nie są, a obracają się tylko na pańską korzyść.
— Co?
— I w żadnym wypadku nie warto robić tego, co pan zamierza uczynić...
Aż zbladł.
— Pani.
— W dalszym ciągu pragnąłby pan uchylić rąbka mego incognito. Rozumiem! Niestety, nie uda się to panu, gdyż zaraz wsiadam w taksówkę. Niech się panu zdaje, że odwiedził pan wróżkę i że ta badała je go przeszłość i przyszłość. Czasem i ja bywam do brą wróżką, tylko należy me rady zrozumieć i zasto sować się do nich. A teraz, pa... — Do widzenia! Ga wędziliśmy za długo...
Wymawiając te słowa, skinęła na przejeżdżający samochód i zanim Jerzy zdążył ją zatrzymać, jednym zgrabnym skokiem znalazła się w środku.
— Ależ, proszę mnie tak nie zostawiać! — wy krzyknął, zrozpaczony.
— Ha, — ha — ha... — rozległ się srebrzysty śmiech w odpowiedzi. — Mam nadzieję, spotkamy się jeszcze. Ale, nie tu. Świat jest taki mały. Jeśli nie tutaj, to na innej planecie...