Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Raptem przypadła do niego i objęła go mocno swymi ramionami.
— Słuchaj! — poczęła wyrzucać z siebie przez łzy, tuląc się do niego — Teraz, kiedy dopływaliśmy do portu, kiedy zdobyłam pieniądze, w jaki sposób mniejsza o to, miałabym cię utracić? Miałbyś zgi nąć z ręki tego łajdaka! Och, czuję, że chce cię zabić...
— Maro! —
— Naprawdę! — rozpaczała dalej nie zwracając uwagi na jego wyrkzyknik — Jestem fatalną istotą. Już wczoraj wspominałam ci o tym, choć nie dokończyłam zdania. Nie darmo przezywają mnie kobietą, która niesie śmierć. Do kogo się zbliżę, ginie...
— Uspokój się! Przywidzenie..
— Przywidzenie? Po raz pierwszy przed wielu laty miałam narzeczonego, przyznaję się, byłam bardzo przywiązana do niego i zakończył życie w bardzo tragicznych okolicznościach. Później ów proces wileński o którym pewnie słyszałeś, a gdzie pewien zakochany we mnie szaleniec, chciał przezemnie zabić ojca i matkę, którzy się nie zgadzali na nasz ślub. Następ nie historia z moim mężem i jego samobójstwo. Znasz, szczegóły. Przypuszczałeś nawet, że pomagałam w tym...
— Ależ... —
— Nie przerywaj! To trzy wypadki! Był jeszcze czwarty, o którym nie chcę teraz wspominać Chyba wystarczy? Ty miałbyś być piątym? Miałbyś przezemnie zginąć? Moja, moja wina.
— Jakto twoja?
— Pocóż posłałam cię wówczas do kasyna? Zgóry powinnam była domyślić się, co nastąpi. Wie działam, że Monsley jest nieobliczalny, wiedziałam,