Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

major z uznaniem skinął głową. — Jakiś głębszy pod kład leży we wczorajszym zajściu i nie nasza rzecz w to się wdawać. Monsley nie chce słyszeć o niczem. Tylko...
— Tylko? — powtórzył Jerzy.
— Postawił niezwykle ostre warunki spotkania. Piętnaście kroków, dwukrotna wymiana kul, pistole ty gwintowane...
Marliczowi na chwilę zaparło dech w piersiach.
— Hm... — wyrzucił wreszcie z siebie — dybie na moją skórę. Zobaczymy.
— Uważam to za szaleństwo, kotusik! — wyrwa ło się szczerze Mongajle. — Toż to takie warunki, jak przy najcięższej obrazie i... — nie dodawał, że po dobne spotkanie musi się skończyć krwawym wyni kiem. — Protestowałem, jak mogłem. Kiedy te hycle, kotusik, jego sekundanty, Angliki, zaczęli się uśmiechać i oświadczyli że uznają tylko prawdziwy pojedynek a nie zabawkę. Monsley musiał im dać ta ką instrukcję.
— Oczywiście! — bąknął z bladym uśmiechem.
— Musieliśmy ustąpić — dodał Brucz, — nie chcąc być posądzeni o tchórzostwo. Ale — zapytał nagle, jakby z zażenowaniem. — Przepraszam, że mó wię otwarcie.... Czy — czy pan umie strzelać?
— No... tak! — odparł niepewnie, gdyż w strzelaniu nie miał wyprawy.
— Z pistoletów pojedyńczych?
— Kiedyś próbowałem... Przyznaję się, pierwszy to pojedynek w moim życiu...
— Zaraz ci mówiłem! — wykrzyknął Mongajłło. — On, o strzelaniu z pistoletów, pewnie, kotusik, nie ma pojęcia!