Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pulos odprowadził ich aż do wyjścia z willi, zapewnia jąc, że dawno nie spędził tak miłego wieczoru i że bardzo prosi panią hrabinę i pana hrabiego, aby ze chcieli go uważać stale za swego przyjaciela i nieza leżnie od tranzakcji z naszyjnikiem często odwiedzali w przyszłości.
Oczywiście obiecała mu to z jaknajsłodszym u śmiechem i rozstali się serdecznie.
Dopiero, gdy znaleźli się w wynajętym, pry watnym samochodzie, który przez cały czas wizyty oczekiwał na nich przed wejściem do pałacy ku — skolei odetchnęła głęboko i szeptem, po polsku wymówiła do Marlicza, tak że szofer nie mógł jej usły szeć:
— Czegoś się tak bał? Poszło wszystko gładko... — lekko dotknęła ręką miejsca, gdzie za suknią znaj dowała się kolia, lecz nie przekładała jej do worecz ka widocznie w obawie, aby tego ruchu nie zauważył kierowca — Mamy w kieszeni pół miliona. Jutro ra no porozumiem się z Bemerem.
— Sporo kosztowało mnie to zdrowia — odrzekł równie cicho.
— Boś głupi! Ja dzisiejszy dzień zaliczam do wielkich triumfów. Nie o pieniądze mi chodzi. Chodzi mi o to, że okazałam się sprytniejszą od tego podłego Greka.
Marlicz był o Panopulosie odmiennego zdania. Mruknął coś nieokreślonego.
— Jeszcze cię trapi sumienie — zaśmiała się cy nicznie. — A może znów się obawiasz, że się pozna? Gdyby nawet się poznał, a najwcześniej może nastą bić to jutro, zaręczam, że nie złoży skargi. Wiem, do skonale, co robię i zgóry wszystko obliczyłam. Znam za dobrze jego interesy a niektóre nie znoszą światła