Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale, kresowiec swą niedźwiedzią łapą zdążył już unieruchomić Marlicza.
— Aj, nieładnie, hrabino, kotusik! — wykrzyk nął. — Ja do was z duszą, z sercem a wy jeszcze się chmurzycie? Chcecie mnie na pastwę zostawić Francuzkom? Przyjechałem do Nizzy bo dostało się sto tysiący złotych za lasy, chciałem trochę zabawić się ze swoimi, a wy tak... Aj, kotusik...
Gdy wspomniał o otrzymanej sumie jakoś dziwnie błysnęły mu oczy i nikt podobnego błysku nie mógł się spodziewać po dobrodusznym na pozór kre sowcu. Ale, wzmianka o tej otrzymanej prez niego znacznej sumie, uczyniła i na Tamarze zapewne wra żenie, gdyż raptem zmieniła ton.
— Ach, skoro pan tak nalega — wyrzekła zna cznie uprzejmiej, możemy panu towarzyszyć kilka mi nut. Dosłownie, kilka minut, gdyż czuję się znużona.
Marlicz spojrzał na nią zdziwiony, gdyż po poprzednich jej oświadczeniach nie spodziewał się podo bnej decyzji. Nie odezwał się jednak, ani słówkiem.
— Doskonale! — zawołał, uradowany Mongajłło. — Wiedziałem, że pani hrabina nie będzie taka zła i nie pogardzi mną, starym. Chodźmy, kotusik, do sto lika...
Zajęli tam miejsca we trójkę i Marlicz, w dal szym ciągu nie poznawał Tamary. Choć zapowiadała że zamierza zabawić tylko kilka minut, rychło zapom niała o tym postanowieniu i nie wspominała o chę ci powrotu do domu. Przeciwnie, wychyliła z kresow cem kilka kieliszków szampana, co wprawiło go w nieopisany zachwyt i wogóle poczuła się w jego towa rzystwie, niczym w towarzystwie najlepszego przyja ciela.
Słowem, zapanowała całkowita zgoda. Gadano o