Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oblizał się i mruknął jakieś niezrozumiałe słowa po grecku. Znaczyły one prawdopodobnie:
— Czort, nie baba!
Kiedy Tamara opuściła willę Panopulosa, rozejrzała się uważnie, czy jej kto nie śledzi. A nuż ten przeklęty detektyw, Drenk? Ale, nie! Nikt jej nie ob serwował i Drenka nie było w pobliżu. Wówczas, szy bko podążyła naprzód, ale skierowała się nie do do mu, a skręciła w jedną z bocznych uliczek.
Tam, przystanęła przed dość niepokaźną kamie nicą i znów stwierdziwszy, że nikt jej nie podgląda, weszła do bramy. Później, znając widocznie doskona le drogę, podążyła na trzecie piętro jednej z oficyn i zatrzymała się przed drzwiami, na których widnia ła tabliczka: Alfred Garnier, grawer.
Zadzwoniła. Sam właściciel mieszkania otworzył jej drzwi.
— Pani baronowa! — zdziwił się na jej widok a ja sądziłem, że pani więcej nie wróci!
Weszła do małej izdebki, zastawionej różnymi przyrządami i szafkami.
— Martwił się pan? — zaśmiała się, podczas gdy zamykał drzwi za nią. — Sądziłeś pan, że narażę go na stratę?
— Och...
— Ma pan to jeszcze?
— Oczywiście! Przecież otrzymałem od pani ba ronowej zadatek, prócz tego nikomu nie mogłem sprzedać tej rzeczy...
— Rozumiem! Proszę mi pokazać!...
Garnier zbliżył się do jednej z szafek i wyciągnął stamtąd pudełko. Tamara pochwyciła je i otwo rzyła prędko. A gdy otworzyła, ukazała się prześlicz na kolia i zagrały brylanty tysiącem świateł.