Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że jeśli chce, niech składa wizyty w dzień, a nie w nocy? — Doskonale...
Począł się śmiać i teraz przypominał rechocącą żabę. Trząsł mu się wystający brzuszek i trzęsły ob wisłe policzki. Raptem spoważniał.
— Sądzi pan, że te nocne oględziny willi w towa rzystwie owego młodzieńca, zapewne małżonka, mia ły swój cel?
— Przypuszczam! Wszak pan prezes wspomniał że pani Tamara jest bardzo niebezpieczną osobą i pa ła zemstą do pana prezesa. Zachowywała się tak, jak by rozmyślała nad tym, w jaki sposób dostać się do willy?
— A ów młody człowiek?
— Wyglądał dość przyzwoicie.
Przez chwilę panowało milczenie. Wydawało się, że Grek zastanawia się nad czymś innym, wreszcie rzekł:
— Co innego pogróżki, a co innego ich spełnie nie. Kazałem panu pilnować panią Tamarę, bo z nią nigdy nic nie wiadomo i mocno podejrzany wydaje mi się ten przyjazd do Nizzy. Zresztą, wciąż ją śle dzę... Ot, tak, może dla przyjemności. Ale, żeby w nocy? Nie, to byłoby głupie. Jak pan sądzi, czy ona naprawdę mnie odwiedzi?
— Przypuszczam! Szczególniej po moich sło wach, a właściwie po tym, co kazał mi powtórzyć pan prezes, uczyni to przez samą ambicję.
— Ciekawe...
Jakby na potwierdzenie tych słów detektywa, w tejże chwili rozległo się pukanie do drzwi gabinetu. Tym razem ukazał się lokaj, niosąc bilet wizytowy na srebrnej tacy.
— Ona! — zawołał — hrabina Marliczowa!