Strona:Seweryn Goszczyński - Sobótka.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyrywa jodły, słupem liści tarza;
Płomienie stosu kręci wiru śrubą;
Mroczy polanę chmurą dymu grubą.....
Każdy się tulił, wszyscy się pytali:
»Czém struny pękły? zkąd ten wicher luty?
Czyście słyszeli, jak coś jękło w dali?
Byłoż to echo kiedy pękły druty?«
Wszyscy pytają, a nikt nie odgadnie.
Lepiéj to widzi Janosz ze swojemi:
Zaledwie wicher z pod lasu wypadnie,
Jak przed gadziną skoczył on od ziemi,
Wrzasł przykrym jękiem, zbiegł na brzeg opoki,
Wyciągnął palec, rozwarł wzrok szeroki:
»Czy wy widzicie, widzicie w kapturze?«
Opryszki milczkiem spojrzeli mu w oczy,
Potém po sobie z uśmiechem spojrzeli:
Bo nie widzieli, tylko wielką burzę,
Tylko słup wichru, co liściami toczy,
To nie ma dziwu, że się w duchu śmieli.
Janosz umilknął; drzały w piersiach słowa;
Oczy w słup stały, zawsze w jedną stronę:
Widziadło stąpa liściem otulone;
Pod wielki kaptur całą głowę chowa;
Na piersiach leży długa broda siwa,
A trupia głowa siedzi na ramieniu,
Widziadło wichrem stąpa ku płomieniu:
Głowa z ramienia ptakiem się porywa,
Leci ćmą w ogień, uderza piorunem,