Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żo gniadych krów, a żadnych czarnych ani pstrych, lecz wszystkie takie, jakie chciał mieć tu na ziemi. I gdy tak wchodzę do sali...“
Młody wieśniak nagle zatrzymał się na roli i zaśmiał się. Myśli te bawiły go niesłychanie i porywały go za sobą, tak że nie wiedział, czy jest jeszcze na ziemi. Zdawało mu się, że nagle znalazł się u swego starego ojca w niebie.
„Wchodzę do sali“, ciągnął dalej i widzę, że dokoła ścian siedzą wieśniacy i wszyscy mają rudawo — siwe włosy, i białe brwi i grubą dolną wargę, i są tak podobni do ojca jak jedno jaje do drugiego. Gdy widzę tyle ludzi jestem onieśmielony i staję przy drzwiach. Ale ojciec siedzi przy stole na czele i skoro mnie ujrzy, rzecze: — Witam cię młody Ingmarze, synu Ingmarsonów“. I ojciec wstaje i zbliża się do mnie. — „Chciałbym parę słów z wami pomówić ojcze! — mówię, ale widzę tu tyle obcych“. — Ach, ci wszyscy należą do naszej rodziny, rzecze ojciec, „wszyscy ci mężowie mieszkali w ingmarowskim dworze, a najstarszy z nich pochodzi nawet z czasów pogańskich“. — „Tak, ale ja chciałbym parę słów pomówić z Wami na osobności ojcze“.
„Ojciec patrzy dokoła i namyśla się, czy ma mnie zaprowadzić do izby; ale że to ja tylko jestem, więc idzie ze mną do kuchni. Ojciec siada na piecu, a ja na pniaku do rąbania drzewa. „Piękny