Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to drugich tyle zastanę u naszego dobrodzieja na zagospodarowanie się.
— Mnie już pewnie nie zastaniesz — mówił głosem miękkim, jakimś takim, że aż do serca szedł — bezpieczniejby może było, żebym z wami ruszył, ale mnie to nie przystoi. Trzeba na miejscu być i hucułów pilnować. Być może, że u nas w domu robota będzie, więc ludzieby się dziwowali i pytali: a gdzie stary Kunysz, wataha nasz dawny?... Idź! idź synku! Niech cię Bóg prowadzi! Może Bóg da, że jak z wojny powrócisz, to inaczej, jaśniej słońce będzie po nad Czarnohorą świecić... Może ludzie o mandatorach tylko bajki opowiadać sobie będą... Daj to Boże!... daj Boże!
Na konia siąść nie miałem siły. Czterej łeginie-towarzysze nosze z jodłowych gałęzi zrobili i na nich mnie położywszy, ruszyli wraz z wojskiem. Ilia, pobratym mój, był z nimi.
Pamiętam, gdy stanęliśmy na wierzchu grzbietu czarnohorskiego, tam, gdzie się kończy huculska, a zaczyna węgierska ziemia, tam pomiędzy gruniami Pop-Iwanem a Smotreżem, jak siostry moje, które mnie aż tam odprowadziły, zaczęły płakać a zawodzić żałośnie; a huzarzy tymczasem, co który dojdzie do węgierskiej ziemi, to pada na kolana i ziemię tę całuje, a łzy mu się leją po żółtej twarzy, po wąsiskach czarnych. Hej! hej! Jak oko zasięgnąć mogło, ciągnęło się to wraże wojsko górskiemi płajami. Jedni z północy drapali się pod górę, a drudzy spuszczali się już ku południowej słonecznej ziemicy; uciecha między nimi była taka, że aż konie w ręku prowadzone rżały i radowały się.
Siostry ucałowałem, szczyptę ziemi rodzinnej wziąłem w płateczek i na piersi ją powiesiłem — i ruszyłem z huzarami na dolę zmienną, na losy wojenne, niepewne.
Nim dziesięć dni minęło, już na moim wronym siedziałem i w szeregu obok Ilia jechałem. A jedenastego dnia już nam kule koło uszu świstały, a mój wrony szedł równo z huzarskiemi końmi, tylko głowę niósł jeszcze wyżej niż one, znać huculska, gazdowa dusza w tym koniu była.