Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Hal zamyślił się na chwilę, trzymając piórko w powietrzu, a Puk jął mówić coś do niego, używając jakichś przydługich wyrazów.
— Aha! — zawołał Hal po chwili — rozumiem! Tak i ze mną się zdarzyło... Czy byłem rogaty, jak wy powiadacie, to inna rzecz, dość że sprawowałem się nie tak jak należy. Dumny byłem z takich rzeczy, jak krużganki... naprzykład krużganek w Lincoln... dumny byłem z tego, że ręka Torrigiana spoczęła na mem ramieniu... dumny byłem z godności rycerskiej, otrzymanej za to, żem wykonał złocone floresy na okręcie „Suweren“, należącym do Jego Królewskiej Mości. Atoli nie zapomniał o mnie ojciec Roger, przesiadujący w mertońskiej bibljotece. Gdym był u szczytu pychy, a mianowicie, gdy ja właśnie, a nie kto inny, miałem budować krużganek w Lincoln, on jednem groźnem skinieniem palca rozkazał mi, bym wracał w gliniaste okolice rodzinnego Sussexu i własnym kosztem odbudował nasz parafjalny kościół, gdzie były groby sześciu pokoleń naszej rodziny. „W drogę, synu mej sztuki!“ zawołał. „Zanim nazwiesz się człowiekiem dorosłym, musisz zwalczyć djabła u siebie w domu!“ Zadrżałem i ruszyłem w drogę... No, jakże tam, Robinie?
I z dumą pokazał Pukowi ukończony rysunek.
— To ja! To ja bezwątpienia! — odrzekł Puk, mizdrząc się tak, jakby się przeglądał w lustrze. — Ale patrzcie! Deszcz już ustał! Nie lubię przebywać pod dachem, gdy słońce świeci!