Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A ja powracam do naszych łososi w Clackamas. Namawiają mnie, ażebym tam nabył grunty. Ale ty, młodzieńcze, nie kupuj tu gruntów!
I „Kalifornia“ znikł mi z oczu na zawsze, żegnając mnie przyjaznem zakołysaniem paltota — znikł w odrębnych od mojego światach. Niechaj mu szczęście sprzyja! Pierwszorzędny z niego rybołówca!
A ja wsiadłem na statek i popłynąłem przez Sound do Vancouver, które jest początkiem drogi żelaznej, wiodącej od Kanady do oceanu Spokojnego. Dziwna to była podróż. Woda, uwięziona między niezliczonemi wysepkami, leżała spokojna, cicha i gęsta, jak oliwa, a poruszenia śruby mąciły nieruchome odbicia jodeł i skał nadbrzeżnych. Było to coś, jakbyśmy sunęli po szkle. Nie! sam nawet rząd nie wie liczby wysepek Soundu. Nawet teraz jeszcze można dostać wysepkę na zażądanie; można tam zbudować dom, hodować owce, łowić łososie i być królem na małą skalę, mając za poddanych Indyan prześlizgujących się na czółnach między wysepkami i wygrzebujących sobie nory na wybrzeżu. Indyanin z Soundu jest nieprzyjemny i chyba tylko przypadkiem malowniczy. Żona wiosłuje, a on siedzi bezczynnie, i tylko czasem podniósłszy się, bez żadnego powodu uderzy żonę wiosłem w głowę, nie wywracając wątłego statku. Przypuszczam, że czyni to dla popisania się swą zręcznością przed białymi.