Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bił ruch ręką w stronę kieszeni i tak dalej... Sędziowie nie zgodzili się jednak na to.
Powróćmy do weselszych przedmiotów. Ajent ubezpieczeniowy zaznajomił nas z właścicielem nieruchomości, który zaprosił nas zaraz na wycieczkę nad brzegi rzeki Kolumbia. Nie było żadnych ceregieli. Szpakowaty jegomość odpowiadał, gdy na niego wołano „Kalifornia,“ ja na wołanie „Anglia,“ lub „Jaś Bull,“ a właściciel nieruchomości na nazwę „Portland.“ Była to wielce swobodna i bardzo łatwa forma.
Kalifornia i ja wsiedliśmy na parowy statek w błękitno-złocisty poranek i popłynęliśmy po rzece Witlamétte, nad którą leży Portland, do wielkiej Kolumbii, rzeki, dostarczającej łososi, które następnie, upakowane w paczki, rozchodzą się po całym świecie, a w Indyach występują na przyjęcie nadzwyczajnych gości. Płynęliśmy pośród lesistych wysepek, których wybrzeża były poszarpane wyrwami, podrygiwaliśmy od jednego brzegu do drugiego w poszukiwaniu prądu, a gdy trzeba było wysadzić na ląd lub przyjąć nowego pasażera, wybieraliśmy bezpieczne i dogodne miejsce na brzegu i uderzaliśmy w nie dziobem statku. „Kalifornia“ rozmawiał z każdym nowym przybyszem i wymieniał mi jego miejsce urodzenia. Długowłosy hodowca bydła wyleciał z krzykiem z lasu, wywijając kapeluszem i został zabrany na pokład.
— Południowa Karolina — rzucił lakonicznie „Kalifornia.“ — Jak przemówi, usłyszysz pan delikatniejszą mowę od mojej.
Każda wysepka dźwigała łany bujnej pszenicy, owocowych sadów i białe, drewniane domy. Gdzie-