Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sowanym do ich pojęć, że rozpinanie telegraficznych drutów, budowanie domów i robienie majątków jest postępem.
Przepędziłem dziesięć godzin w tej rozległej dziczy, wlokąc się całemi milami po strasznych ulicach, wpychając łokciami setki tysięcy tych strasznych ludzi, mówiących przez nos ciągle o pieniądzach. Dorożkarz odjechał, ale po nim dostałem się w ręce człowieka, wypełnionego liczbami, któremi napychał mi uszy przy każdej sposobności, przy każdej większej fabryce. Tu wyrabiają za tyle a tyle setek tysięcy dolarów rocznie takiego a takiego towaru, tam znów tyle a tyle, tamten tyle a tyle mniej lub więcej. Było to coś nakształt przysłuchiwania się dziecku, szczebioczącemu o zebranych muszelkach, lub przyglądania się waryatowi, bawiącemu się kamykami. Ale wymagano odemnie czegoś więcej jeszcze, niż słuchu i uwagi. Wymagano zachwytu, a ja nie mogłem zdobyć się na nic więcej, jak tylko na proste słowa:
— Czy tak jest istotnie? Jeżeli tak, to was żałuję...
To rozgniewało mego przewodnika, który powiedział mi, że wyspiarska zazdrość zaślepia moje oczy. Widocznie nie potrafiłem go przekonać.
Nazajutrz była niedziela. Dzień ten przyniósł mi osobliwsze doświadczenie, wykazał mi całą pełnię tamecznego barbarzyństwa. Znalazłem gmach, urzędownie uważany za kościół. Był to właściwie cyrk, ale parafianie nie wiedzieli o tem. Pełno było kwiatów w tym budynku, przybranym w plusze i ozdoby z matowego dębu i wiele innych wspaniałości, licząc w to ozdobne bronzowe świeczniki, najczystszego go-