Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Powiedziano mi, że trzeba iść do ogrodu Palmowego, który jest króliczą norą, tylko wyzłoconą i ozdobioną zwierciadłami; zastałem tam obszerny przedsionek, wyłożony marmurową mozaiką, i pełen ludzi, rozmawiających o pieniądzach i plujących na wszystkie strony. Inni barbarzyńcy wchodzili i wychodzili z tego piekła, trzymając w ręku listy i telegramy, a inni jeszcze wywoływali się głośno. Człowiek jakiś, który wypił więcej, niż mogło mu pójść na zdrowie, powiedział mi, że to jest „najpiękniejszy hotel, w najpiękniejszem mieście na Bożym świecie.“ Nawiasem mówiąc, każdy Amerykanin, mówiący o sąsiedniem hrabstwie lub stanie, nazywa je nieodmiennie „Bożym światem.“ Nie dopuszcza to przeczenia i pochlebia jego próżności.
Szedłem ulicami, które są długie i płaskie i bez końca. Doprawdy, nieprzyjemna to rzecz mieszkać w miastach Wschodu. Przypatrywałem się tym nieskończonym ulicom, obsadzonym po obu stronach dziewięcio, dziesięcio i czternastopiętrowemi domami, w których tłoczą się mieszkańcy, a widok ten przejął mnie trwogą. Z wyjątkiem Londynu, a miałem już czas zapomnieć, jak Londyn wygląda, nie widziałem nigdzie takiego mnóstwa białych ludzi, zebranych razem w jednem miejscu, i nigdy podobnego zbiorowiska nędzarzy. Ulice bez barwy i bez uroku, tylko pasma drutów nad głowami i brudne kamienie pod nogami. Dorożkarz zaofiarował się pokazać mi wspaniałości miejscowe za taką a taką opłatą za godzinę jazdy, i powędrowałem z nim daleko. Zdawało mi się, że ten tumult i wrzawa powinny budzić szacunek, że dobrze jest stłoczyć ludzi w piętnastu szufladach,