Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zliczonych nóg na granitem wyłożonych ulicach i szumiącej fali ludzkiej mowy, nie mającej cech ludzkich! Popatrzcie na żółte twarze wpatrzone w was z po za okratowanych okien, a przerazicie się tak, jak ja się przeraziłem!
— Piękny to wyrób — odpowiedziałem profesorowi oglądającemu chiński ubiór, blado-zielone, niebieskie i srebrne cudo — ale dopiero zrozumiałem, dlaczego ucywilizowani europejczycy irlandzkiego pochodzenia zabijają Chińczyków w Ameryce... Można ich usprawiedliwić. Gdyby można było zmieść z powierzchni ziemi cały Kanton i wymordować wszystkich jego mieszkańców...
Mówiłem do własnych myśli, które były ponure i pełne goryczy.
— Dlaczego, u Boga, nie możesz oglądać osobliwości i bawić się, a politykę pozostawić tym, którzy się na niej znają? — zapytał profesor.
— Nie idzie tu bynajmniej o politykę — odparłem. — Ten naród należałoby wyniszczyć, bo jest niepodobny do innych narodów. Spojrzyj pan na ich twarze! Oni nami pogardzają. Znać to na nich, a nie obawiają się nas ani trochę!
Potem Ah-lum zaprowadził nas ciemnemi ulicami do świątyni Pięciuset Geniuszów. Była to świątynia buddyjska, ze zwykłemi ozdobami ołtarzów i światła, i olbrzymiemi posągami u wejścia. Wewnętrzny dziedziniec okolony jest krużgankiem, w którym po obu stronach stoją posągi w połowie naturalnej wielkości, a przedstawiające różne narody zamieszkujące w Azyi. Kilku ojców Jezuitów, jak mówią, figuruje