Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wach, wymagających niewątpliwie podwojenia załóg dla obrony tych dzieł od rąk cudzoziemskich. Pomimo to, wykona się zamierzone roboty, a gdy nadejdzie pora, wydobędziemy zkądkolwiek parę oddziałów i sierżanta, a wtedy i ludzie zrozumieją znaczenie tych kolonij. Zresztą, prorokowanie jest rzeczą łatwą...
Profesor zajrzał mi przez ramię i rzekł:
— Basta! Kolonia ta zostanie filią Chin, polem zbytu i pracy dla taniego chińskiego robotnika.
Wyznaję, że posępny był widok ulic, zapełnionych chińskim tłumem, zamiast naszych ludzi z Indyi, z Beharu, z Madrasu, z Konkanu.
Potem przyszedł do nas człowiek opalony podzwrotnikowem słońcem, mający posiadłości na Nowem Borneo: — miał tam jaskinię wysoką na dziewięćset stóp, i tylko tyle, a zapełnione odwiecznem guano — i zaczął opowiadać historye, od których krew krzepła w żyłach.
— Północne Borneo — wyrzekł spokojnie — potrzebuje miliona robotników, żeby mogło zakwitnąć. Cały milion kulisów. Wszędzie potrzeba ludzi — na półwyspie i na Sumatrze do sadzenia tytoniu, i na Jawie, i wszędzie, ale Borneo samo potrzebuje ich milion!
Miło jest zobowiązać sobie obcego człowieka, a ja czułem, że przemawiam w interesie Indyi.
— Moglibyśmy wam dostarczyć dwa miliony, a nawet dwadzieścia milionów w razie potrzeby — odezwałem się wspaniałomyślnie.
— Wasi ludzie są do niczego — odrzekł mieszkaniec Nowego Borneo; — Indye, jako dostawcy robotni-