Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tach. Dopiero tu zrozumiałem, co jest właściwie siesta...


∗             ∗

Chciałem kupić parę rzeczy: sarong, czyli putso, czyli dhoti, fajkę i malajski kris, ale sarongi przychodzą tu głównie z Niemiec, a zamiast groźnych krisów znalazłem coś podobnego do wykałaczki do zębów, drobiazg niezdolny do przebicia malajskiej skóry. W dzielnicy, zamieszkałej przez krajowców, zastałem całą armię Chińczyków, rozstawioną na szerokich ulicach i domach. Jedni ładowali cynę do Singapoore lub powozili pięknemi powozami, inni robili obuwie, krzesła, ubrania — wszystko, czego potrzebuje wielkie miasto. Była to przednia straż mongolskiej nawały. Pierwsze placówki docierają już do Kalkuty, pierwsze lotne kolumny do Rangoonu. Tu zaczyna się pierwszy korpus, sto tysięcy liczący, jak mówią. Kto najpierwszy uderzył na trwogę wobec najścia Chińczyków? Nie można zaprzeczyć, że ci w Penangu nie są przyjemni, widok ich jest nawet wstrętny. Pracują ciężko, a w tym klimacie praca jest mocno szkodliwa; oczy ich podobne są zupełnie do oczu ich ukochanych smoków. Nasze indyjskie bóstwa są znośne, niektóre nawet jowialne — naprzykład brzuchaty Ganesh, ale co można zrobić z narodem, który lubuje się w potworach i wieńczy szczyty dachów płomienistemi językami lub bałwanami morskiemi? Roi się od Chińczyków wszędzie, a gdziekolwiek zbierze się ich trzech lub czterech, zajadają rzeczy nie mające nazwy — najchętniej wnętrzności