Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na zimno opuszcza pokład. Jeżeli będziecie w Japonii, płyńcie tędy, a przekonacie się sami, jak prędko zachwyt ustępuje zadziwieniu, a zadziwienie obojętności. Wieziemy ostrygi z Nagasaki i ja w tej chwili więcej myślę o tem, w jakiej postaci je podadzą, niż o konturach wysepki, która przemknęła się nakształt widma, na wodzie szaro-srebrnej od księżycowych promieni. Mamy dziś siedemnastego kwietnia, a ja siedzę w paltocie, owinięty w koc, ze zgrabiałemi palcami, które z trudnością trzymają pióro...

W dwa dni później. W Kobé, którego europejska dzielnica ma pozór amerykańskiego miasta.

Szliśmy szerokiemi pustemi ulicami, pomiędzy domami o drewnianych kolumnach, z drewnianemi werandami, a domami z szarego kamienia, pod szarem niebem, trzymającem straż przy zielonych sosenkach, mających dawać cień. Kobé jest ohydnie podobne do Ameryki. Tylko pozwólcie mi wygłosić pochwały nieocenionego pana Begenz, właściciela hotelu „Oriental“, któremu oby losy sprzyjały! U niego przynajmniej można zjeść obiad. Dobrze nas żywiono w Penangu, pieczone gołębie w Singapoore żyją dotąd w mej pamięci, a wątróbki kurczęce i prosięta w Hong-Kongu będę wspominał całe życie. Ale hotel „Oriental“ w Kobé jest najlepszym ze wszystkich, co nie zawadzi mieć w pamięci.
Z Kobé do Jokohamy jedziemy urozmaiconemi drogami; najpierw koleją, a gdy jej nie stanie, czterdzieści mil w dżiurikiszi, a potem przez jezioro. I tu,