Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

musi iść i nauczać. On może się bardzo przydać naprzykład jako pisarz w urzędach.
— I na to go kształcono. Zdobywałem zasługę, dając jałmużnę na ten cel. Dobry czyn nie ginie. Pomagał mi w mojem Szukaniu, a ja mu w jego. Sprawiedliwe jest Koło Żywota, o handlarzu koni z Północy. Niech naucza, niech będzie pisarzem, o cóż chodzi? Bądź co bądź w końcu dostąpi Wyzwolenia. Reszta jest tylko złudzeniem.
— O cóż chodzi? O to, że muszę go mieć za sześć miesięcy przy sobie za górami Balkh. Przyjeżdżam tu z dziesięciu kulawemi końmi i trzema tęgiemi drabami, dzięki temu tchórzowi Babu, żeby wyrwać chorego chłopca przemocą z domu tej starej baby, a tymczasem dowiaduję się, że młody Sahib ma być wzniesiony do Bóg wie którego nieba pogańskiego, z pomocą tego starego. Widzę nawet, że i ja sam odbiegłem trochę od Gry. Ale ten warjat kocha bardzo chłopca, a i ja musiałem także porządnie zwarjować.
— Co to za modlitwa? — pytał Lama, słuchając tej rozmowy Afgana z własną brodą.
— Głupstwo, tylko teraz lżej mi jest na duchu, odkąd zrozumiałem, że chłopak chociaż jest godny Raju, może jednak wstąpić do rządowej służby. Muszę iść do koni. Zaczyna się już ściemniać. Nie budź go, nie chciałbym słyszeć, jak cię nazywa swoim mistrzem.
— On przecież jest moim uczniem. Czemże by miał być?
— Mówił mi o tem — odrzekł Mahbub, dławiąc w sobie uczucie nudy i wstał, śmiejąc się na głos. — Niezupełnie się zgadzamy, skoro cię obchodzą takie drobnostki.
— To nic nie szkodzi — rzekł Lama.

—   209   —