Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

złodziei, a czego nie zrabują rabusie, to zabiera policja.
Tak upłynął im zwolna poranek, a około południa zjawiła się wysłanka Kima i zszedłszy z pochyłości pastwiska, wyglądała tak niestrudzona, jakby wcale nie odbyła tej drogi.
— Wysłałem przez nią pismo do Hakima — tłumaczył się Kim, gdy kobieta pokłoniwszy się, stanęła przed nim.
— Ten, co przyłączył się do tych pogan? Prawda! Przypominam sobie teraz, że on leczył jednego z nich. Zdobył sobie przez to zasługę, chociaż jego pacjent użył potem swych sił na złe. Sprawiedliwe jest Koło Życia! I cóż ten Hakim.
— Bałem się, że uderzenie może ci zaszkodzić, a wiedziałem, że to mądry człek — odrzekł Kim, odlepiając wosk, którym były zlepione skorupki z orzecha i wyjął z nich swój własny świstek, na którego odwrotnej stronie, odczytał parę słów pisanych po angielsku: — Uprzejmy dowód pamięci odebrany. Nie mogę narazie opuścić obecnego towarzystwa, lecz odprowadzę ich do Simli. Poczem, mam nadzieję, że spotkamy się. Podróż z zadąsanymi dżentelmenami bardzo przykra. Wracajcie tą samą drogą, którą szliście poprzednio, a dogonię was. Wielce zobowiązany za korespondencję, której wyczekiwałem. — Pisze mi, widzisz, że ucieknie od tych pogan, i wróci do nas. Czy zaczekamy tu może trochę w Shamlegh?
Lama patrzył długo z miłością na góry i potrząsnął głową.
— To niemożliwe, chelo. Pragnę tego z głębi serca, ale niewolno mi Wejrzałem w Przyczynę Wszechrzeczy.

—   170   —