Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan zręcznie pyta, — rzekł książę, — ale to się panu na nic nie przyda. Ma pan moje rozkazy; gdybym nigdy przedtem nie oglądał tego młodzieńca na oczy, brzmiałyby one równie stanowczo.
— Wasza Wysokość tłumaczy moje słowa ze zwykłą sobie subtelnością, — odparł Vandeleur. — Jeszcze jedno: na nieszczęście, policja poszukuje p. Scrymgeour, którego oskarżyłem o kradzież. Czy mam cofnąć, czy też podtrzymywać to oskarżenie?
— Jak pan chce, — odrzekł Floryzel, — jest to sprawa między sumieniem pana a prawodawstwem tego kraju. Proszę mi dać kapelusz, a pan, panie Rolles, zechcesz mi dać laskę i iść za mną. Miss Vandeleur, życzę pani dobrej nocy. Sądzę, — dodał w stronę Vandeleur’a, — że milczenie pana oznacza całkowitą zgodę.
— Nie mam na to rady, — odparł starzec, — poddaję się, ale nie bez walki. Oznajmiam to otwarcie. — Pan jest stary, — rrzekł książę, — ale lata nie przyniosły łaski bezbożnikowi, jakim pan jest. Starość pana jest bardziej bezrozumna, niż młodość innych. Proszę mnie nie wyzywać, bo okażę się twardszym, niż pan może przypuszczać. Poraz pierwszy stanąłem w gniewie na drodze pana. Srzeż się pan, niech to będzie poraz ostatni.
Z temi słowami Floryzel wyszedł wraz z pastorem i skierował się ku furtce. Vandeleur świecił mu i jeszcze raz otworzył złożony system zamków i zasuwek:
— Córki pana tu niema, — rzekł książę na progu, — więc powiem panu teraz, że rozumiem pańskie pogróżki. Ale wystarczy panu podnieść rękę, a ściągnie pan na siebie niechybną ruinę.