Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ tak, — odparł portjer, — panienka jest córką pana domu i to jest dziwne, że tak umie pracować. Pomimo wszystkich jego bogactw, ona to chodzi na rynek, i codzień można ją zobaczyć, jak przechodzi z koszykiem.
— A zbiory? — zagadnął nowy lokator.
— Proszę pana, — odrzekł człowiek, — mają one olbrzymią wartość. Więcej nie umiem panu powiedzieć. Od przybycia pana de Vandeleur nikt z tej dzielnicy nie przestąpił jego progu.
— Dajmy na to, że nikt, — nie dawał za wygraną Francis, — ale może ma pan jakieś pojęcie, co zawiera ta słynna kolekcja? Obrazy, tkaniny, posągi, klejnoty.
— Daję słowo, — wzruszył portjer ramionami, — gdyby to były nawet marchewki, to i wtedy nie umiałbym nic panu powiedzieć. Skąd mam wiedzieć? Dom jest strzeżony, jak twierdza, sam pan widział.
A kiedy Francis wracał rozczarowany do swego pokoju, portjer zawołał go z powrotem.
— Przypomniałem sobie, proszę pana, — powiedział, — pan de Vandeleur bywał w różnych częściach świaia, i raz słyszałem od ich starej posługaczki, że pan przywiózł ze sobą dużo djamentów. Jeżeli to prawda, śliczności są tam za temi żaluzjami do obejrzenia.
W niedzielę Francis był już zawczasu na swem miejscu w teatrze. Zakupione dla niego krzesło stało na trzeciem miejscu po lewej stronie, nawprost jednej z dolnych lóż. Ponieważ miejsce było specjalnie wybrane, niewątpliwie coś stąd wynikało. Instynkt podpowiadał mu, że ta loża naprzeciw odgrywa jakąś rolę w dramacie, w który został bez swej wiedzy wmieszany. W rzeczy samej, z loży tej można było go obserwować od początku do końca