Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przedewszystkiem zapuścił firanki, gdyż mr. Rolles wciąż stał na tem samem miejscu, gdzie go byli zostawili w zamyśleniu, pełnem niepokoju. Potem wysypał zawartość połamanego pudełka na stół, i stał przed skarbem, rozłożonym w całej pełni blasku, ocierając ręce o biodra, z wyrazem drapieżnej chciwości. Wyraz twarzy tego człowieka, miotanego niższemi uczuciami, dodał nową udrękę do cierpień Harry’ego. Wydawało się niewiarogodnem, że za jednym zamachem został wyrzucony z życia czystych i subtelnych igraszek i pogrążony w brudny zbrodniczy odmęt. Sumienie nie wyrzucało mu żadnego przestępstwa, a tymczasem cierpiał karę w najostrzejszej i najokrutniejszej formie — obawy kary, podejrzeń porządnych ludzi, wspólnictwa i styczności z naturami, podłemi i brutalnemi. Chętnie oddałby życie, byle nie być w jednym pokoju z mr. Racburn.
— A teraz, — powiedział ten ostatni, podzieliwszy klejnoty na dwie części prawie równe i przysunąwszy jedną z nich do siebie, — a teraz — wszystko na tym świecie otrzymuje zapłatę, nieraz bardzo słodką. Trzeba panu wiedzieć, mr. Hartley, jeżeli takie jest pańskie nazwisko, — że jestem człowiekiem łatwego usposobienia i dobroć moja zawsze szkodziła mi w życiu. Mógłbym schować do kieszeni wszystkie te ładne kamyczki, a pan nie śmiałby pisnąć ani słówka. Widocznie, czuję dla pana sympatję, bo nie mam serca obedrzeć pana ze wszystkiego. A więc, z czystej życzliwości radzę panu: podzielmy się. A to, — wskazał na dwie kupki klejnotów, — wydaje mi się podziałem po przyjaźni i sprawiedliwości. Czy ma pan coś do zarzucenia, mr. Hartley? Nie będę się kłócił o jakąś tam spinkę.
— Ależ, proszę pana, — zawołał Harry, — to, co pan mi proponuje, jest niemożliwe. Klejnoty nie