Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wet się nie przestraszył; pozostał całkiem bierny, gdy ogrodnik podszedł bliżej, chwycił go za ramię i szorstko postawił na nogi.
Przez chwilę obaj patrzyli sobie w oczy — Harry jak urzeczony, człowiek zaś — z gniewem i okrutnem szyderstwem.
— Kim pan jesteś? — zapytał w końcu — dlaczego pan skakał przez mój mur i połamał moje Gloire de Dijon? Jak pan się nazywa? — dodał, potrząsając nim, — i czego pan tu szuka?
Harry nie mógł wykrztusić ani słowa na swe usprawiedliwienie.
Ale w tej chwili przebiegali koło muru Pendragon i rzeźnik, a kroki ich i ochrypłe krzyki rozległy się głośnem echem w wąskiej uliczce. Ogrodnik otrzymał odpowiedź i spojrzał Harry’emu w twarz z ohydnym uśmiechem.
— Złodziej! — powiedział, i daję słowo, nieźle pan musi na tem wychodzić, bo widzę, że jest pan ubrany, jak gentleman od stóp do głowy. Czy nie wstyd panu chodzić po ulicy w takim ładnym stroju, razem z uczciwymi ludźmi? Mów-że, ty psie, — wybuchnął człowiek, — sądzę, że rozumiesz po angielsku; myślę, że mam z panem trochę do pomówienia, zanim pomaszerujesz pan ze mną do policji.
— Naprawdę, proszę pana, — powiedział Harry — wszystko to jest okropnem nieporozumieniem. I jeżeli zechce pan pójść ze mną do sir Tomasza Vandeleur, na Eaton Place, obiecuję panu, że wszystko to się wyjaśni. Widzę teraz, że ludzie najbardziej prawi mogą popaść w sytuację całkiem podejrzaną.
— Mój człowieczku — odparł ogrodnik — pójdę z panem nie dalej, jak do najbliższego komisarjatu. Nie wątpię, że inspektor przespaceruje się z panem z przyjemnością na Eaton Place i wypije herbatkę