Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nąłem nim o ścianą z wściekłością. Northmour zaczął się śmiać długo i głośno. Obawiałem się o jego zmysły, bo zawsze śmiał się spokojnie i nie wiele.
— Teraz, Frank, — rzekł, gdy wesołość jego opadła, — kolej na ciebie. Oto moja ręka! Żegnaj, dowidzenia! — Potem, widząc, że stoją sztywny i oburzony, trzymając Klarą przy swym boku, wybuchnął: — Człowieku, gniewasz się? Myślisz, że umrzemy, zachowując wszelkie formy, jak w salonie? Wziąłem pocałunek i rad jestem z tego. Ty możesz wziąć także i wyrównać rachunek.
Odwróciłem się od niego z pogardą, której nie starałem się ukryć.
— Jak chcesz, powiedział, — byłeś w życiu pedantem i taki już umrzesz.
Z temi słowami usiadł na krześle, położył stzelbę na kolanach i zaczął bawić się zamkiem. Ale widziałem, że wesołość jego znikła i po tym wybuchu (jedynym w życiu, jaki widziałem u niego) opanował go znowu nastrój posępny i groźny.
Przez ten czas napastnicy mogliby wejść do domu, a mybyśmy tego nie spostrzegli. Zapomnieliśmy o niebezpieczeństwie, wiszącym nad nami. Nagle Huddlestone krzyknął i wyskoczył z łóżka.
Zapytałem, co się stało.
— Ogień! — wołał, — oni podpalili dom!
Porwaliśmy się na nogi, Northmour i ja, i pobiegliśmy do sąsiedniego pokoju. Oświetlał go groźny, czerwony płomień. W chwili, gdyśmy wchodzili, słup ognia wybuchnął i stanął przed oknem, a pęknięta szyba z brzękiem wypadła na dywan. Podpalano szopą, w której Northmour wywoływał swe klisze.