Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzem, ale nie mogę tego dłużej wytrzymać, — szepnął.
Było cicho i słonecznie dokoła, gdyśmy wracali do domu. Nawet mewy odleciały i krążyły nad wybrzeżem i wydmami. Ale ta pustka przerażała mnie bardziej od całego pułku pod bronią. Dopiero, gdy zabarykadowaliśmy drzwi za sobą, odetchnąłem z ulgą. Spojrzeliśmy na siebie poważnie. Każdy z nas w duchu robił sobie uwagi nad bladością i zmięszaniem drugiego.
— Masz rację, — rzekłem, wszystko przepadło. Podajmy sobie dłonie poraz ostatni.
— Tak, — odpowiedział, — podam ci dłoń, bo zaiste, nic z tego nie knuję. Ale pamiętaj, jeżeli jakiś niemożliwy wypadek pozwoli nam wyrwać się z rąk tych bandytów, to prawem czy lewem postaram się ubiec ciebie.
— Och, — odparłem, nudzisz mnie.
Uraziło go to i szedł w milczeniu ku schodom; nagle zatrzymał się na pierwszym stopniu.
— Nie rozumiesz mnie, — rzekł, — nie jestem oszustem i czuwam nad sobą. Oto wszystko. Mogę nudzić pana, lub nie, panie Cassilis, mało dbam o to. Mówię dla własnej satysfakcji, a nie dla pańskiej zabawy. Możesz iść na górę i zalecać się do panienki. Co do mnie, zostaję tutaj.
— A ja też zostaję z tobą, — odrzekłem — czyż myślisz, że ukradłbym chociaż krok jeden przed tobą nawet za twojem pozwoleniem?
— Frank, — odparł, z uśmiechem, — szkoda, że jesteś osioł, bo masz maniery człowieka. Dziś nie możesz mnie zirytować, choćbyś chciał. Czy wiesz, — ciągnął dalej łagodnie, — myślę, że jesteśmy dwoma najnieszczęśliwszymi ludźmi w Anglji ja i ty. Dobiegliśmy trzydziestki, a nie mamy dziecka, ani żony, ani żadnego warsztatu pracy — biedni,