Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż wy tu wszyscy robicie? — zawołał mecenas z oburzeniem. — To absolutnie nie w porządku, wcale nie na miejscu, panu waszemu by się to z pewnością nie podobało!
— Oni wszyscy także się boją — rzekł Poole.
Nastąpiło głuche milczenie, nikt nie odpowiedział mecenasowi, tylko pokojówka zaczęła jeszcze głośniej szlochać.
— Stul gębę! — krzyknął na nią Poole z gwałtownością, zdradzającą, do jakiego stopnia jego własne nerwy były rozstrojone.
W chwili, gdy dziewczyna tak nagle poczęła znowu szlochać, cała służba zerwała się jak zlęknione stado i wlepiła w trwożnem wyczekiwaniu wzrok w drzwi wewnętrzne.
— A teraz — zwrócił się Poole do chłopaka od czyszczenia noży — podaj mi świecę, bo chcemy nareszcie sprawę gruntownie zbadać.
Potem poprosił Uttersona, by poszedł za nim i zaprowadził go na podwórze, wiodące do laboratorjum w oficynie.
— Teraz, panie mecenasie — rzekł po drodze — proszę stąpać możliwie jaknajciszej. Pragnąłbym bowiem, by pan mógł słuchać, ale by kroków pańskich nie słyszano. I proszę uważać: gdyby mu wpadło na