Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 157.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szego bohatera. W piąć minut potem szedł swobodnym, lekkim krokiem jakąś wielką ulicą, szukając hotelu Müllera, gdzie nań mieli czekać alpiniści ze śniadaniem. Czuł ogromną ulgę, wprost radość, że nareszcie zerwana została ta beznadziejna, a nad wyraz niebezpieczna znajomość. Idąc rozważał jak się wszystko stało i podkreślał w myśli despotyzm Zoni. Mógł sympatyzować nawet z ich poświęceniem... oczywiście, ale przejść do czynu... hę... kroćset... za nic! To przecież rzecz okropna! Cóż to zresztą za stanowisko, za zajęcie, — polowanie na despotów? Gdyby wszystkie uciemiężone ludy miały się doń zwracać i żądać, by wymordował tyranów... ha... ha... ha... ładny interes! Byłoby z nim tak jak z Bombonnelem, do którego zwracają się Arabowie, gdy pantera zaczyna krążyć koło duaru...
Jakaś dorożka najechała nań tak ostro, że zaledwo miał czas uskoczyć na chodnik i krzyknąć: — Kanaljo jedna! Ale okrzyk ten przemienił się natychmiast w ryk zdumienia: — Gues aco! Budiu!
Żaden z czytelników nie domyśliłby się, co zobaczył Tartarin w owej dorożce. Oto ni mniej ni więcej, tylko całą delegację taraskonską: Brawidę, Excourbaniesa i Pascalona w pomiętych ubraniach, bez kaszkietów, otoczonych żandarmami z karabinami w ręku. Wyglądali tak, jakby stoczyli bójkę z reprezentantami władzy. Wszystkie obrazy, któremi strach przepełnił noce Tartarina w Interlacken, przemknęły mu przez myśl błyskawicą. Stał wrośnięty w ziemię, podobnie jak wówczas, gdy go związały z lodowcem niefortunne kolce Kennedyego i patrzył na odjeżdżający galopem pojazd.
W tej chwili wysypała się ze szkoły gromada uczniów z tornistrami na plecach i biegnąc za dorożką, krzyczeli głośno:
— Brać ich! Do dziury drabów!