Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 142.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spekt zapowiadał, że w ciągu trzech minut gotuje litr kawy.
Przy deserze zaczął śpiewać. był to jedyny sposób porozumiewania się z przewodnikami. Nucił piosnki rodzime: „La Tarasque“, „Les filles d‘Awignon“ i mnóstwo innych, a przewodnicy odpowiadali lokalnemi śpiewkami w helweckiem narzeczu jak np. „Mi Vater isz en Appenzeller, au... au... au...
Byli to ludzie prości, dzielni, o twardych, jakby ze skały wykutych rysach twarzy i kędzierzawych brodach, przypominających mech. Oczy mieli jasne, nawykłe spoglądać daleko, podobne do oczu marynarzy. I wspomnienie morza, owo wrażenie, jakie odniósł, zbliżając się do lodowca Guggi, wróciło ponownie tutaj, w tej ciasnej chałupinie, przywalonej śniegiem, z którego woda ściekała szczelinami dachu do środka, skutkiem podniesienia temperatury wnętrza. Odczuwał to samo, co czuje podróżny w kajucie starego, drewnianego okrętu, podczas ciszy morskiej, gdy go na dalekich bezludziach ogarnie straszliwa martwota, z której objęć, niema, zda się, powrotu do życia i świata.
Kończyli właśnie jeść, gdy zatętniły tuż przed chatą ciężkie kroki, rozbrzmiały głosy i ktoś zaczął obtupywać z trzewików śnieg tak gwałtownie, że trzęsły się ściany. Tartarin spojrzał z niepokojem po towarzyszach. Czyż był to może nocny napad rabusiów? Ale co robili na tem wyżu? Łomot wzrastał ciągle.
— Kto tam? — krzyknął Tartarin, chwytając oskard. Ale w tejże chwili otwarto drzwi i do schroniska wpakowali się dwaj, ogromnego wzrostu, Amerykanie z twarzami, osłonionemi maskami z białego płótna. Ubranie ich ociekało wodą, potem i przypruszone było śniegiem. Za nimi wkroczyli