Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 097.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i swym telegraficznym stylem przypominał naszemu aptekarzowi sygnatury jego leków n. p.:

Do zewnętrznego użytku”, „Zakłócić przed użyciem!

Wzruszony był do tego stopnia, że czytał głośno, jakby śnił straszny jakiś dramat.

To, co mi się zdarzyło, przechodzi ludzkie wyobrażenie...

W tej chwili przypomniał sobie, że może go usłyszeć matka, drzemiąca smacznie po kolacji w przytykającym do apteki pokoju, lub uczeń, tłukący coś w moździerzu w głębi laboratorjum. Tłuczek, tętniący miarowo, uspokoił nieco zaaferowanego farmaceutę, mimo to jednak, zniżył głos do szeptu i odczytał dwa, trzy, cztery i więcej razy krótki list Tartarina. Był blady, włosy stanęły mu dosłownie dębem na głowie, rzucił wokół szybkie, trwożne spojrzenie, a potem... trach... trach... podarł list w drobne kawałki i cisnął do kosza na papiery. W tej chwili przyszło mu na myśl, że ktoś ciekawy może list złożyć i odcyfrować. Schylił się tedy i zaczął wybierać kawałki z zamiarem spalenia. Nagle zawołał, tuż obok, jakiś starczy, szepleniący głos:
— Hę... Ferdynandzie... co robisz...?
— Jestem w aptece, mamo! — odrzekł, zadrżał na całem ciele i zaczął machinalnie szukać czegoś po ladzie.
— Ale co robisz, drogi chłopcze? — pytał głos.
— Co robię? Ano... ano... wodę na oczy dla panny Tournatoire...
Matka zasnęła na nowo, zcichły na chwilę tłuczek ucznia, roztętnił znowu i tykotał niby zegar, kołyszący na sen spokojny aptekę i miasto, po upalnym, pracowitym dniu letnim.
Bezuguet jeden nie mógł zaznać spokoju. Spacerował nerwowo po chodniku przed apteką i stawał się raz czerwony, raz zielony, stosownie do tego,