Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 095.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wpakować kulę, a gdy nie znalazł, wykrzyknął nagle radośnie:
— Patrzcież, jak się strzela w Taraskonie!
Stary strzelec kaszkietów, cisnął wysoko w powietrze swe nakrycie głowy i przeszył je w lot bez długich ceregieli.
— Brawo! — zawołała Zonia i włożyła w otwór, jaki w suknie uczyniła kula, ten sam bukiecik górskich kwiatów, którym sobie niedawno gładziła policzek.
Tak pięknie przyozdobiony, Tartarin zajął swe miejsce w powozie. Zagrały trąbki, konwój ruszył, konie biegły żwawo po stoku, wiodącym ku Bregencji, pełnym zakrętów, misternych mostów skalnych, ślizgającym się popod zwieszonemi głazami, tuż nad przepaściami, niesiężnemi zgoła.
Ale Tartarin zapomniał o niebezpieczeństwach, nie patrzył nawet na cudny krajobraz. Obojętną mu była rozlewna dolina Meiringen, pełna jezior, rzek, wiosek, zamknięta na skraju horyzontu pasmem niebotycznych szczytów.
Wzruszony do głębi serca, spoglądał na siedzącą przed nim śliczną dziewczynę i rozmyślał nad tem, że sława stanowi zaledwo połowę szczęścia. Rozmyślał, jak smutno starzeć się samemu, choćby się było Mojżeszem, oraz nad tem, jak bardzo ten kwiat Północy zmieniłby wygląd jego małego ogródka w Taraskonie, gdzie teraz tkwi jeno w małym wazonku gigantyczny baobab (arbos gigantea) śmieszny w swym ogromie.
Zonia spoglądała też nań uważnie, a pod jej silnie sklepionem czołem przewijały się myśli różne. Ale któż odgadnąć zdoła, o czem marzyć może dziewczyna?