Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 089.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z własnej woli, to brał w obronę biednego konia, ryzykując ocalenie własne.
— Czy wielu ludzi straciło życie w zamachu na Pałac Zimowy? — spytał mimowoli.
— Niestety, bardzo wielu! — odrzekła z żalem. — Ten zaś, który zginąć był powinien, uszedł cało!
Zamilkła i siedziała smutną, a może trochę nawet zagniewana. Była tak śliczna, że Tartarin czynił sobie wyrzuty, iż jej uczynił przykrość bezsensownem pytaniem. Po chwili odezwała się znowu:
— Więc walka, którą wiedziemy, wydaje się panu niesprawiedliwą, nieludzką?
Mówiła, zbliżywszy doń twarz tak, że czuł jej oddech na policzku. Słabł z każdą chwilą, wiedział, że się podda każdemu jej żądaniu...
— Sądzi pan, że nie każda broń jest dobra, gdy idzie o ocalenie całego ludu, znoszącego katusze?
— Niewątpliwie... niewątpliwie... — wyszeptał.
Nalegała coraz bardziej.
— Mówiłeś pan o pustce, niemożliwej do zapełnienia. Czyż nie byłoby szlachetniej i dostojniej zaryzykować życie w sprawie ważnej, doniosłej, niż kłaść je na szali losów w boju z lwami, lub, narażając się na spadnięcie z jakiegoś szczytu alpejskiego?
— To prawda... to prawda... szeptał, upojony zupełnie. Chciał ująć tę drobną dłoń, przytulić do piersi tę czarowną postać. Nie mogąc się opanować, chwycił jej rękę i powiedział serdecznie, niemal po ojcowsku:
— Słuchaj, Zoniu! Posłuchaj mnie...
Nagle powóz stanął i Tartarin urwał w pół słowa. Byli na szczycie przełęczy, woźnice i podróżni wracali do pojazdów, by odzyskać czas stracony i galopem zjechać do najbliższej wioski, gdzie mia-