Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 068.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

smaczkami, gdyż panowie kurjerzy bywają karmieni w sposób odmienny od przeciętnych gości, a właściciele hoteli zastawiają im najlepsze wina i potrawy.
Posypały się wyrażenia ulubione jak: kroćset... u licha... hę... uf... i t. p.
— Więc to ciebie słyszałem wczoraj o świcie na platformie hotelowej na Rigi? — spytał Tartarin.
— Oczywiście!... Pokazywałem moim Peruwjankom... Prawda? Co za majestat roztacza wschodzące słońce w Alpach?
— Niezrównany widok! — powiedział Tartarin zrazu bez przekonania, by nie drażnić przyjaciela. Ale po chwili dał się porwać jego słowom. Można było oszaleć, słuchając pochwał pod adresem słońca, miotanych przez obu taraskończyków. Entuzjazm ich rósł, perlił się, zachwyt przelewał się za brzegi, zachłystywali się poprostu tak, że Baedecker był wobec nich marną rzeczą, niedołężnym pamfletem.
W miarę wychylania szklanek, rozmowa stała się bardziej poufną, pełną zwierzeń, wywnętrzań, protestacyj, a nawet łez wzruszenia. Perliły się na oczach tych Prowansalów niekłamnie, a jednak, na dnie owej łatwej emocjonalności taiła się skryta lisia przekora i popęd do mistyfikacji. W tem jeno podobni byli do siebie, gdyż wzrostem, postawą, ruchami — zgoła inni byli. Rysy chudego, zwiędłego Bomparda nabrały zawodowych grymasów, pulchny, niski i krągławy Tartarin był spokojny, rumiany i krwisty.
Biedny Bompard, po opuszczeniu klubu, zwiedził naprawdę kawał świata, gdyż niespokojna natura nie pozwoliła mu usiedzieć nigdzie długo na miejscu. Przewaliło się też przezeń niejedno; był pod wozem i na wozie. Opowiadał swe przygody, wyli-