Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 063.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Znam się na tem... u kroćset! Możesz mi pan wierzyć!
— Któż pan jesteś? — wybąknął malarz.
— Jakto? Kto jestem? — zdumiał się nasz bohater. Więc nie wiedziano, kim jest? Więc nie przed nim rozwarły się drzwi historycznego przybytku? Rozprostował się pod wrażeniem urazy, odrzucił głowę i zawołał:
— Idź pan do panter Zakkaru, do lwów Atlasu i spytaj o imię pogromcy, a powiedzą ci me imię!
Wszyscy cofnęli się z przerażeniem.
— W czemże u licha tkwi błąd? — spytał zniecierpliwiony malarz.
— Patrz pan na mnie! Tak się strzela!
Odskoczył wstecz, trzasnął obcasami, aż zakurzyła się podłoga, chwycił swą laskę i złożył się po mistrzowsku do strzału.
— Pysznie! Doskonale! Masz pan rację! Proszę się nie ruszać! Prędko! Karton i węgle! — krzyknął pomocnikowi malarz.
Rzeczywiście, Tartarin był niezrównany. Stał z napiętemi mięśniami, zaokrąglonym grzbietem, a rozwiany szal, zdarty w tył kaszkiet i rozbłyśnione oko tak przeraziły biednego, pozującego chłopca, że wił się wprost pod wrażeniem, iż za moment zginie od strzały.
Cóż może wyobraźnia! Tartarin stałoto na placu w Altorfie i miał przed sobą własne dziecko (nie miał nigdy dzieci). Strzała tkwiła w gardzieli kuszy, druga zwisała u pasa, gotowa w razie niepowodzenia przeszyć serce tyrana. Napięcie jego woli było tak potężne, że wrażenie udzieliło się całemu towarzystwu.
— To wcielony Wilhelm Tell! — powiedział malarz do siebie. Siedział w kucki przed kartonem i szkicował gorączkowo. — Ach, co za szkoda, żem