Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 040.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Godzinę lub pięć kwadransów! — odparła. — Ale proszę się spieszyć, pociąg odchodzi za pięć minut!
— Pociąg na Rigi? — zdumiał się bardzo i był przekonany, że go biorą na kawał.
Pokazano przez okno gospody, o szybach, w ołów oprawionych, pociąg, ruszający właśnie. Zobaczył dwa długie wagony, popychane przez grubą lokomotywę o krótkim, grzybkowatym kominie, pochyloną naprzód, podobną do koślawego samowarka, czy jakiegoś poczwarnego owadu, wdrapującego się z sapaniem na prostopadłe niemal ściany skalne.
I znowu w Tartarinie stanęły do walki lew z lisem i znowu ogarnęło go obrzydzenie do posiłkowania się tą ohydną maszyną. Wydało mu się śmiesznością przebywać przepaście w ten sposób, a więcej jeszcze przerażała go myśl spadnięcia, za lada wykolejeniem, z wysokości co najmniej tysiąca metrów. Uwagę jego zwrócił niewielki cmentarzyk w Witznau, przytulony do samych skał białemi nagrobkami, podobnemi do upranej i rozwieszonej bielizny. Widocznie nienadarmo był ten cmentarzyk tak blisko, oczywiście szło o to, by go podróżni mieli tuż pod ręką w razie potrzeby. Wobec tych refleksyj zwyciężył lew taraskoński i Tartarin postanowił:
— Pójdę piechotą... dla wprawy... hę?
Ruszył tedy, zajął się wyłącznie sposobem używania laski i oskarda i nie zważał na zbiegowisko, jakie się wkoło niego uczyniło. Personel oberży dawał mu przestrogi i wskazówki różne, ale nie słuchał niczego. Uczynił dobrze, gdyż „język szwajcarski“ jest niezrozumiały zgoła dla Europejczyka. Szedł zrazu wzdłuż linji kolejowej, wznoszącej się niezbyt stromo, wybrukowanej głazami ostremi i nierównemi, przypominającemi uliczki miast w połu-