Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 037.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konkwistadora z czasów Tizarra, mimo, że handlował artykułami codziennej potrzeby. Sprzedając szpulkę nici za dwa susy, przewracał groźnie oczyma, jak Bezuguet, który, robiąc syrupus gummosus przeciw rozwolnieniu, miał minę korsarza, rzucającego się na wenecką galerę.
Okiennice zostały zamknięte i zasunięte z wewnątrz potężnemi, żelaznemi sztabami. Wówczas ozwał się uspokojony Tartarin:
— Słuchaj Ferdynandzie!
Lubił nazywać ludzi po imieniu. Po tej inkantacji wywnętrzył się przyjacielowi ze wszystkiego, co go gnębiło, wyżalił się na niewdzięczność ludzką, na podziemną, chytrą zawiść, jaka go ściga, opowiedział o nikczemnych zabiegach „Stalowego ścięgna”, by go pozbawić prezydentury przy następnych wyborach i sposobie, w jaki zamierza cios odeprzeć. Przedewszystkiem szło o jaknajściślejszy sekret, by rzecz całą wyświetlić dopiero w momencie, kiedy może zadecydować o zwycięstwie. Coprawda nie jest wykluczone niepowodzenie, katastrofa... — He, kroćset! Nie świstajno Bezuguet, kiedy się do ciebie mówi serjo!
Biedny aptekarz miał taki nawyk. Był małomówny, przeto w Taraskonie uchodził za dziwowisko, jednakowoż to właśnie zjednało mu zaufanie prezesa. Usta trzymał złożone zawsze w... o... i gdy słuchał czegoś z zajęciem, wydawał nieustanny, cichy poświst, tak że zdawało się, iż pokpiwa z mówiących nawet w najważniejszych momentach.
Nasz bohater, uczyniwszy aluzję do owej śmierci, położył na ladzie dużą kopertę, zamkniętą wielką czarną pieczęcią, i powiedział:
— Oto mój testament, Bezuguet! A ty jesteś jego wykonawcą!
— Hu... hu... hu... — świstał aptekarz, nie mo-