Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 014.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ryżowcy mogli tej falandze przeciwstawić dzisiaj ledwo wedetę, złożoną z pewnego senatora belgijskiego z rodziną, panią Schwanthaler, żonę znakomitego Śliwkowca i pewnego włoskiego tenora, wracającego z Rosji, który rozkładał po obrusie olbrzymie spinki swych mankietów, podobne spodkom od filiżanek.
Zapewne owa waśń śliwko-ryżana musiała sprawić, iż towarzystwo było zmrożone i sztywne. Trudnoby bowiem było zrozumieć, czemu sześciuset biesiadników milczało, czemu rzucali na się lodowate, ponure, dostojne, pogardliwe spojrzenia. Obserwator, jeno na pozory zwracający uwagę, mógłby przypisać owo milczenie angielskim obyczajom, rozpowszechnionym po Szwajcarji i całym świecie, czyniącym z ludzi dostojne bryły lodu.
Ale nie! Te ludzkie istoty miały zaprawdę inny powód miotania w siebie cicho, bez warkotu sunących, strzał nienawiści. Powtarzam, że kamieniem obrazy były półmiski ryżu i kompotjerki z suszonemi śliwkami. Inaczej wielojęzyczne i międzynarodowe grono gości musiałoby czynić hałas, jaki panował pod wieżą Babel.
Po chwili wszedł przybyły dopiero co alpinista. Przystanął, zdziwiony ową biesiadą mnichów, co zaprzysięgli milczenie, owych trapistów, ucztujących w refektarzu, rozbłysłym światłem kinkietów, kaszlnął lekko, a gdy nikt nie zwrócił nań uwagi, usiadł na szarym końcu, tam, gdzie było miejsce, przeznaczone dla ciurów hotelowych. Uwolniony z dziwacznej zbroi swej, przybyły wyglądał teraz jak każdy inny turysta, może tylko miał minę dobrotliwszą i swobodniejsze ruchy. Przycięta w klin, szpakowata bródka, majestatyczny nos, krzaczaste, nasrożone brwi, dzikie a dziecięce zarazem spoj-