Strona:Przybłęda Boży.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyhuczały się te czasy trwożliwego tulenia głowy w barki. Nie będzie już lada kiep brał w obleśne ręce moich zalęknionych manuskryptów. Teraz nad wieczorem otworzy się niecierpliwie fortepian, w najciemniejszym rogu czerwonego salonu z chłopcem u kolan zasiądzie smutna pani Breuning, a bliżej o ciemną taflę fortepianu wsparta Eleonora. I zacznę grać, co mi z pod pióra wyszło ostatniej nocy przy drganiu nerwowych świec. I gram serdecznie, bez ochrypłych spółdźwięków przepitego gardła, bez zazdrosnego poszmeru mizerniejszych rywali, bez szelestu jedwabiu i najjaśniejszych żabotów. I w trakcie przerywam, mówię, tłumaczę — a czerwień sączy się oknem na jasny warkocz dziewczyny — i gram znowu — a w tej chwili widzę, że wcale nie umiałem wczoraj skomponować tego co chciałem — usnął u kolan benjaminek i na dywan pochylił rudawą główkę.
Potem chcę wyłożyć smutnej pani, jak mało ta triolami podcieniowana kantylena powtarza z tego, com wczoraj widział w rozżarzonym koniuszku czarnego knota świecy — i trzymając pedał na basowej fermacie, pochylam się ku błyszczącym z głębi czarnej groty źrenicom smutnej pani.
A ona poruszyła się zwiewnym szeptem:
— To jest takie dziwne, Ludwiku, takie dziwne...

Smutny zewłok ojcowski w biały dzień wysypia ostatnie pijactwo. Cisza jest, a o mętne szyby tłucze się wielka niebieska mucha, której śpieszno na rozbrzęczony świat.
Łoskoty na schodach w domu tym są najzupełniej niezwykłe. Wychodzimy w sień, na zakręcie ciasnej klatki schodowej widać troje, czworo pleców zgiętych w tragarskich sznurach. Dźwigają ze stękiem ciężar niemały, o ciemnych konturach. Nagła myśl