Strona:Przybłęda Boży.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pod młodą czupryną, w rozchełstanem kotłowisku kipiącej fantazji, roją się zawrotne obrazy nieprawdopodobnych czynów, szalonych orgij muzycznych, majaczy w pierwszem przeczuciu dopowiedzenie tego wielkiego słowa, na które czeka wielki Wiedeń, czeka armja zdumionych książąt, markizów, hrabiąt i cesarzy, czeka ten szeroki, nieznajomy, nieświadomy, a piękny, boski, bohaterski i ogromny świat! Grać i pełnemi garściami szarpać strzępy najgórniejszych niebios i mizernym ludziom pokornie je pod nogi kłaść i mówić i krzyczeć spazmem najszczytniejszej radości: Bierzcie, wy spadkobiercy niewidomi kapłanów, królów i proroków! Mam tego kruszcu jeszcze miljardy garści, jeszcze oceany całe, bierzcie chciwemi rękami, nie żałuję wam, starczy na kilkanaście tysiącleci!!
Ooo! I staję przed cichą, małomieszczańską, żółtą, prostokątną i tak przeraźliwie trzeźwą mogiłką matki — rodzonej, mojej, własnej matki, i jakby mnie kto kamieniem ciężkim w mój łeb kwadratowy zdzielił. Stoję cicho nad tą mogiłką, a obok mnie podchmielony ojczyna w odświętnym surducie — i — wybaczcie! — na jedną chwilę zrzekam się odpowiedzialności za wszystko, co mi się pod czupryną wylęgło — i na jedną chwilę nie chcę tworzyć, nie chcę pędzić, nie chcę piorunów wykradać, nie chcę grzmieć, nie chcę — nie chcę...!
Jestem mizerny, brudny, rozczochrany, głupi, zapomniany, okradziony z wysokich haseł — Ludwik Beethoven, który nic nie umie, nic nie wie, przypadkowo był w Wiedniu, mimowolnie słyszał mistrza Mozarta — i coś mu się w tej śmiesznej łepetynie uroiło — a sam jest głupi, kanciasty i nic nie wart. Wybaczcie — w tej chwili stoję nad tą pocieszną mogiłką i płaczę na chwilę, na chwilę ryczę od płaczu — bo to moja matka — rodzoniuteńka — więcej — bo to