Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rancewicz uśmiechnął się:
— Już jest po operacji.
Powieki Dobranieckiego załopotały:
— Jak to?... Po operacji?...
— Tak. Pan profesor Wilczur operował pana wczoraj wieczorem i dzięki Bogu operacja się udała.
Chory przymknął oczy, a Rancewicz dodał:
— Będzie pan żył.
Spod zamkniętych powiek Dobranieckiego zaczęły spływać łzy. Minęła dłuższa chwila zanim otworzył oczy i spojrzał na Wilczura tak, jakby czekał odeń potwierdzenia.
— Będzie pan żył — kiwnął Wilczur głową — Pańska własna diagnoza była słuszna. Nowotwór rzeczywiście powstał w okolicy szyszynki, ale jego rozgałęzienia sięgały na móżdżek i pod obie półkule. Udało się nam usunąć wszystko. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, już po trzech tygodniach będzie pan zupełnie zdrów.
Po chwili milczenia Dobraniecki powiedział:
— Nie wiedziałem... Nie wiedziałem, że człowiek może być zdolny do tak wielkich przebaczeń.
Wargi Wilczura poruszyły się. W oczach zjawił się błysk, lecz zgasł natychmiast i Wilczur nic nie odpowiedział.
— Nie umiem wyrazić wdzięczności, którą czuję — odezwał się po pauzie Dobraniecki. — Nawet... nawet po panu nie spodziewałem się tego.
Wilczur chrząknął:
— No, na mnie już czas. Życzę pomyślnego wyzdrowienia i żegnam.
Skinął głową, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Na skrzyżowaniu korytarzy czekała nań pani Nina. Rzuciła się doń z bełkotem dziękczynień, chwyciła za rękę i ściskając ją mocno, płakała i śmiała się na przemian, opowiadając mu chaotycznie przebieg operacji, tak, jakby z jej świadomości znikło to, że on najlepiej i najwięcej może o tym wiedzieć. Wreszcie uspokoiła się nieco i zapytała:
— Czy to prawda, panie profesorze, że Jerzy będzie żył?
— Prawda. Nic mu już nie grozi.
— Ach, panie profesorze... Gdy w nocy zawiadomiono mnie o tym, myślałam, że oszaleję ze szczęścia. I wtedy dopiero zrozumiałam, jak wielką pan ma duszę. Pan jest aniołem!
Wilczur potrząsnął głową:
— Nie. Ale jestem człowiekiem.
Umyślnie zszedł bocznymi schodami, by uniknąć pożegnań i niepostrzeżenie wymknąć się z lecznicy. Wstąpił do hotelu, uregulował rachunek i poszedł pieszo na dworzec. Tu w poczekalni usiadł na ławce. Obok był kiosk z gazetami. Mimo woli oczy zatrzymały się na wielkim tytule: