Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łe kropelki potu. Coraz częściej wahał się, coraz częściej przerywał.
A zbliżała się właśnie najtrudniejsza faza operacji. Widoczność pola stawała się coraz gorsza. Wszyscy zrozumieli, że musi się to zakończyć katastrofą.
Doktor Jurkowski rzucał Wilczurowi przerażone spojrzenia. Na szarej, prążkowanej powierzchni móżdżku bezwładnie leżał wyrostek nowotworu, przypominający język jakiegoś płaza. Płaza ukrytego gdzieś w głębi. Niemal naoślep trzeba się było dobrać do jego gardzieli.
Niespodziewanie Rancewicz wyprostował się i rozkładając ręce, powiedział głośno:
— Nie mogę. Nie potrafię...
— Ależ wszystko idzie doskonale — uspokajająco odezwał się Wilczur.
Ton jego głosu przywrócił widocznie równowagę nerwom Rancewicza, który znowu wziął lancet do ręki. Po dwóch minutach jednak, nowe poruszenie się operowanego wskutek niebacznego dotyku Rancewicza, wytrąciło go ponownie z pewności siebie. Odstąpił i bez słowa potrząsnął głową. Stało się jasne, że nie może operacji przeprowadzić do końca.
— To jest beznadziejne — odezwał się któryś z lekarzy.
— Tak — kiwnął głową dr Jurkowski. — Trzeba zamknąć czaszkę.
— Niech pan trzyma — rozległ się ostry, rozkazujący głos Wilczura.
Zanim obecni zdążyli zorientować się w jego zamiarach, Wilczur zajął miejsce Rancewicza, wziął lancet i pochylił się nad otwartą czaszką. Wszystkich ogarnęło zdumienie. Tak niedawno widzieli przecież drgającą bez przerwy dłoń profesora. Teraz ruchem pewnym ujęła koniec nowotworu, podczas gdy druga trzymając lancet w wielkich i pozornie niezgrabnych palcach wykonywała szybkie sprawne ruchy.
Widocznie pod wpływem silnego napięcia woli, drgania ręki ustały.
Nieomal wszyscy spośród asystujących przy operacji, znali Wilczura od dawna, i widzieli go nieraz przy pracy. Poznawali go teraz, poznawali takim, jakim był dawniej. Ogromne ręce zdawały się zakrywać całe pole operacyjne, zdawały się grzebać w tej białej i szarej masie, miętosić ją i gnieść. Wprost nie do uwierzenia było, że dotykają mózgu tak lekko i ostrożnie, że niemal wcale niewyczuwalnie.
Mijała minuta za minutą, każda długa jak wiek. Oczy patrzących przenosiły się z rąk Wilczura na jego półprzymknięte oczy i na brwi ściągnięte wyrazem skupienia.