Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/602

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kwiat stugodzinny, i człowiek stuletni,
I historyczna tysiąców lat era,
Czy słońce świeci posępniej, czy świetniej,
Za każdą chwilą rodzi się — umiera.
Nie dojrzy żaden dar jasnowidzenia,
Jako świat Boży oblicze przemienia,
Jak rozwinięty w swych prawach swobodnie,
W jednej godzinie starzeje i młodnie.

V.

Niepostrzeżonym, nieznacznym obrotem
Przeszło nad Polską pół wieku z okładem.
Zmarł Zygmunt Trzeci, a w dziesięć lat potem
Władysław poszedł za ojcowskim śladem;
Korona Polska, jak wieńce cierniowe,
Przygniotła Jana Kazimierza głowę.
Jak w losach człeka, tak w losach narodu,
Pan Bóg dopuszcza chwile ciężkiej doli,
Czy to za grzechy brojone za młodu,
Czy w dowód łaski, czy nauce gwoli.
Ojciec niebieski w gniewie, czy w rozwadze,
Różdżkę Swej chłosty podnosi na dzieci,
Całe narody da klęskom pod władzę,
A chmura nieszczęść jak z wiatrem naleci.
Uderza w gromach piorun po piorunie,
Wszystko druzgoce, obala i pali;
Gdy jeden obłok zdaje się przesunie,
Patrzcie! horyzont już czernieje dalej,
A w nowychh kłębach czarnego chmurzyska
Nowy grom huczy, nowy piorun błyska,
I nowy wicher zadyma z pod chmury —
Łamać, obalać, co zostało jeszcze...
Ojcze ludzkości! Strażniku natury!
Kiedyż te znaki ustaną złowieszcze?
Kiedyż się skończy burza, klęsk niesyta?
Kiedyż się skończy to serc naszych drżenie?
Kiedyż poranek radosuy zaświta,